Pod koniec życia Kasia Sobczyk zaznała biedy i upokorzeń. Trochę z winy losu, ale trochę i z własnej.
Kazimiera Sawicka... Niektórym to imię i nazwisko nic nie mówi. Ale tak właśnie nazywała się legendarna wykonawczyni "Małego księcia" (posłuchaj!) Kasia Sobczyk. "Kazia" nie pasowała do sceny, więc dla potrzeb artystycznych piosenkarka zmieniła się w "Kasię". Zachowała też panieńskie nazwisko Sobczyk. Jej przeboje śpiewała cała Polska. Zdobywała nagrody, wygrywała plebiscyty i festiwale, lecz nie zrobiła kariery na miarę swego talentu.
Pod koniec życia zaznała biedy i upokorzeń. Trochę z winy losu, ale trochę i z własnej. Wierzyła, że gdyby urodziła się w Ameryce, świeciłaby najjaśniejszym blaskiem na firmamencie gwiazd. Ale za oceanem, gdzie pojechała szukać spełnienia, pozostała tylko jedną z wielu artystek zza "żelaznej kurtyny", żyjących z dnia na dzień, rzadko występujących, uparcie wierzących, że mimo wszystko los się do nich uśmiechnie. Wciąż miała nadzieję.
- Czemu nie wracam? Mam wieczną rozterkę. W kraju są starzy rodzice, syn. Ale chcę wrócić z twarzą, z jakimś dorobkiem, nie mogę wciąż śpiewać tych samych starych piosenek, które starzeją się razem ze mną. Dotąd nie osiągnęłam tego, co mogłabym osiągnąć. Wierzę w sukces, gdyby tylko mieć sponsora - przekonywała.
Tymczasem sukces nie nadchodził. - Trzeba dobijać się, żeby zaśpiewać w tych kilku klubach - mówiła otwarcie. - Śpiewam od przypadku do przypadku. Czasami jadę do Filadelfii. Śpiewam dla tamtejszej Polonii za 500 dolarów. Nie jestem bogaczką, żyję z dnia na dzień i czekam na propozycje. Jestem wierna sobie, mojemu stylowi, nie chcę być popularna za wszelką cenę. Nie opłakujcie zatem zmarnowanego talentu Kasi Sobczyk, ja żyję, ja śpiewam i cieszę się każdym dniem.
Gdzie jest mama?
Jej uroda i talent sprawiały, że mężczyźni za nią szaleli. Pierwszą jej miłością był kompozytor Zbigniew Bizoń. To on skomponował dla niej przebój "Nie wiem, czy to warto", którym w Opolu zdobyła w 1965 r. główną nagrodę. - Potem zakochałam się w Henryku Fabianie, takim piosenkarzu, i wyszłam za mąż. Miałam 20 lat i urodziłam syna Sergiusza, który dorastał beze mnie - mówiła.
Sergiusz Fabian o swoich dramatach tak opowiadał w książce "Być dzieckiem legendy":
"Miałem około pół roku, kiedy mama i ojciec oddali mnie do państwa Sitków. Gdy podrosłem i zacząłem spotykać się z moim ojcem, opowiedział mi, że to była ich przemyślana decyzja, że szukali kogoś, kto zająłby się mną na stałe. To był szczyt ich popularności. Nie byli gotowi na dziecko. Łożyli na moje utrzymanie i rzadko mnie odwiedzali. Jednak wszystko, czego potrzebuje małe dziecko - czułą opiekę i miłość, dostałem od przybranych rodziców. Mama była stworzona do życia dla publiczności, była wielką artystką. Mieszkała w Warszawie i rzadko wpadała do Koszalina, ale kiedy przyjeżdżała, odwiedzała mnie. Swoim wyjazdem do Stanów przerwała to, co zaczęło się między nami odradzać. Miałem wtedy niewiele ponad 17 lat i było mi jej bardzo brak. Ojciec dążył do reaktywowania Czerwono-Czarnych, w których oboje święcili tryumfy. Dzwonił do mamy, prosił, żeby wróciła, ale ona wciąż się wymigiwała. Kiedy miałem 18 lat, ojciec powiedział: 'Musisz się usamodzielnić. Naucz się grać na gitarze, a będziesz grał w moim zespole'". Od 1996 roku grał razem z ojcem.
Diagnoza lekarza
Tymczasem w życiu piosenkarki przyszły dramatyczne chwile. Lekarze zdiagnozowali u niej nowotwór piersi. Konieczna była operacja... Żeby się utrzymać w USA, Kasia Sobczyk pracowała jako pokojówka w motelu. Po okresie uśpienia nowotwór jednak zaatakował ze zdwojoną siłą. Przyjaciele uznali, że w Stanach nie będzie jej stać na leczenie. Zorganizowali więc zbiórkę pieniędzy na powrót do kraju. Wróciła z dwiema walizkami. Władze Koszalina przyznały jej mieszkanie.
Odzyskała wiarę, że wyzdrowieje, że jeszcze będzie występowała z synem i jego zespołem, że będzie nagrywała płyty. Jednak gdy poczuła się gorzej, bez sprzeciwu poszła do hospicjum.
O powrocie matki do Polski syn dowiedział się od znajomych. Mimo wszystko odłożył pretensje na bok, gdy zrozumiał, jak niewiele czasu już jej pozostało. Chciał się do niej zbliżyć i spędzić z nią ostatnie chwile. Zanim odeszła, zdążyła go przeprosić. Za to, że porzuciła go, kiedy był malutki, że wyjechała za ocean, kiedy był nastolatkiem i bardzo jej potrzebował... I w końcu: że nie utrzymywała z nim kontaktów przez te wszystkie długie lata. Jednak na to, by zdołali się zaprzyjaźnić i odbudować zerwane więzi, zabrakło czasu.
Łączyła ich natomiast miłość do muzyki. W tej dziedzinie świetnie się dogadywali...
- Kiedyś usłyszała nasz utwór "Mój sen, moje marzenie" - była zachwycona, powiedziała że to jej epitafium. Chciała go zaśpiewać i zaśpiewała. To było jej ostatnie nagranie. Piosenka wydana została jeszcze za jej życia. Potem atmosfera trochę się popsuła. Coraz bardziej pochłaniała ją walka z chorobą. Jeździła po Polsce, zmieniała lekarzy, przerywała chemię, a potem wracała. Wszystko to z wielkiej chęci wyzdrowienia, ale czuła się coraz gorzej. Kiedy jej stan psychiczny się pogarszał, decyzją lekarzy z hospicjum została skierowana do szpitala psychiatrycznego. Winą obarczyła mnie i moją narzeczoną, Joannę. Nie chciała nas widzieć, ale później zrozumiałem, że to były następstwa choroby - opowiadał Sergiusz.
Pasmo tragedii
Kasia Sobczyk znała wartość swego talentu. Uparcie wierzyła, wbrew faktom, że miała szansę zaistnieć na amerykańskim rynku muzycznym, a jedynie splot niesprzyjających zdarzeń przeszkodził jej w tym.
- W Ameryce trudno jest zrobić karierę - mówiła. - Trzeba mieć mnóstwo pieniędzy. No i może, gdybym była młodsza... Walkę z chorobą przegrała w warszawskim hospicjum 28 lipca 2010 r. Los jej syna był dramatyczny.
Sergiusz Fabian zmarł po krótkiej chorobie 23 sierpnia 2013 r., w wieku 38 lat, trzy tygodnie po ślubie z ukochaną Joanną.